Wakacje minęły a ja nie zdążyłam opisać swoich letnich
"podbojów". Może zacznę od urlopu, który spędziłam w Grecji.....Nigdy
nie mów nigdy! Ależ prawdziwe stało się to powiedzenie w moim przypadku.
Po powrocie z Zakynthos (czerwiec 2015, więcej w notce Zakynthos - Carreta Carreta i wrak) zarzekałam się, że więcej moja noga nie postanie na ziemi greckiej.
Prawie
trzy miesiące po powrocie z Zakynthos, ponownie spakowałam walizkę i
wylądowałam w Grecji, na lotnisku w Araxos, które jest jednym z głównych
portów na Peloponezie Zachodnim. Tym samym region Morza Jońskiego -
zaliczony! Lotnisko cywilne w Araxos korzysta z pasa startowego lotniska
wojskowego. Hala przylotów/odlotów to malutkie pomieszczenie z jednym
(a jakże!!!) sklepem wolnocłowym oraz kawiarenką, bardziej
przypominające stację benzynową niż międzynarodowy port lotniczy.
Oczywiście o takich luksusach jak autobus na płycie lotniska można
zapomnieć. Spacer z samolotu po rozgrzanej płycie lotniska to sama
przyjemność. W końcu przyjechałam po ostatnie promienie słońca.
Podróż
z lotniska do raju, czyli kurortu Kyllini na wybrzeżu trwa około
godziny. Niezwykłe przeżycie przemieszczać się po rolniczym regionie,
który niewiele ma wspólnego ze znanymi mi do tej pory typowymi ośrodkami
wypoczynkowymi. Taki właśnie jest Peloponez - INNY. I to w nim jest
najpiękniejsze. Tak, Tak, Tak ten malutki skrawek Grecji skradł moje
serce i obok boskiej Fuerteventury jest moim ulubionym miejscem na
ziemi.
Po przyjeździe do hotelu okazało się, że oprócz nas w tym
samym hotelu mieszka stado przemiłych os. Nie były groźne, jeśli nikt im
nie przeszkadzał w przelatywaniu nam koło nosa.
Plaża, morze i
cisza (czasami zakłócona przez przelatujące samoloty wojskowe) to główne
atuty Peloponezu. Kuchnia - typowo grecka - smakosz głodny chodził nie
będzie ale też jego podniebienie nie zostanie do końca zaspokojone.
Wyjazd
na Peloponez potraktowałam wyłącznie w kategoriach - wypoczynku. Po
trudnym dla branży turystycznej sezonie, miałam ochotę tylko na piasek,
wodę i słońce. Na Peloponezie oprócz tego znalazłam jeszcze ciszę,
której mi ostatnio brakuje.
Jak zapewne większość podróżników wie,
a ci co nie wiedzą to niech sięgną do przewodników - Peloponez odegrał
bardzo ważną rolę w starożytności. Przygotowując się do wyjazdu
wiedziałam, że muszę pojechać do Olimpii i na własne oczy zobaczyć
miejsce, gdzie odpala się płomień olimpijski. Igrzyska organizowane w
Olimpii należały do najbardziej prestiżowych i na czas ich trwania
obowiązywał rozejm. Szkoda, że idea olimpizmu straciła na wartości i
powoli odchodzi w zapomnienie. Spacerując pomiędzy pozostałościami
dawnych świątyń oraz budowli wyobrażałam sobie jak to musiało kiedyś
wyglądać. Pośród ruin można odnaleźć między innymi: świątynie, w której
stał największy posąg Zeusa (jeden z 7 cudów świata starożytnego),
stadion olimpijski, gimnazjon i ciekawostka pozostałości dawnego hotelu.
Po tak wyczerpującej (trwającej pół dnia) wycieczce z przyjemnością
wróciłam na swoją plaże i oddałam się błogiemu lenistwu.
Będąc na
Peloponezie można jeszcze wybrać się do Delf, Patry, Korytnu, Myken,
popłynąć na Zakynthos czy wyskoczyć do Aten - ale to już wymaga
odpowiedniego przygotowania.
~Szczepson~