niedziela, 6 grudnia 2015

Nigdy nie mów nigdy! Tydzień w raju

Wakacje minęły a ja nie zdążyłam opisać swoich letnich "podbojów". Może zacznę od urlopu, który spędziłam w Grecji.....Nigdy nie mów nigdy! Ależ prawdziwe stało się to powiedzenie w moim przypadku. Po powrocie z Zakynthos (czerwiec 2015, więcej w notce Zakynthos - Carreta Carreta i wrak) zarzekałam się, że więcej moja noga nie postanie na ziemi greckiej.

Prawie trzy miesiące po powrocie z Zakynthos, ponownie spakowałam walizkę i wylądowałam w Grecji, na lotnisku w Araxos, które jest jednym z głównych portów na Peloponezie Zachodnim. Tym samym region Morza Jońskiego - zaliczony! Lotnisko cywilne w Araxos korzysta z pasa startowego lotniska wojskowego. Hala przylotów/odlotów to malutkie pomieszczenie z jednym (a jakże!!!) sklepem wolnocłowym oraz kawiarenką, bardziej przypominające stację benzynową niż międzynarodowy port lotniczy. Oczywiście o takich luksusach jak autobus na płycie lotniska można zapomnieć. Spacer z samolotu po rozgrzanej płycie lotniska to sama przyjemność. W końcu przyjechałam po ostatnie promienie słońca.

Podróż z lotniska do raju, czyli kurortu Kyllini na wybrzeżu trwa około godziny. Niezwykłe przeżycie przemieszczać się po rolniczym regionie, który niewiele ma wspólnego ze znanymi mi do tej pory typowymi ośrodkami wypoczynkowymi. Taki właśnie jest Peloponez - INNY. I to w nim jest najpiękniejsze. Tak, Tak, Tak ten malutki skrawek Grecji skradł moje serce i obok boskiej Fuerteventury jest moim ulubionym miejscem na ziemi.

Po przyjeździe do hotelu okazało się, że oprócz nas w tym samym hotelu mieszka stado przemiłych os. Nie były groźne, jeśli nikt im nie przeszkadzał w przelatywaniu nam koło nosa.
Plaża, morze i cisza (czasami zakłócona przez przelatujące samoloty wojskowe) to główne atuty Peloponezu. Kuchnia - typowo grecka - smakosz głodny chodził nie będzie ale też jego podniebienie nie zostanie do końca zaspokojone.

Wyjazd na Peloponez potraktowałam wyłącznie w kategoriach - wypoczynku. Po trudnym dla branży turystycznej sezonie, miałam ochotę tylko na piasek, wodę i słońce. Na Peloponezie oprócz tego znalazłam jeszcze ciszę, której mi ostatnio brakuje.

Jak zapewne większość podróżników wie, a ci co nie wiedzą to niech sięgną do przewodników - Peloponez odegrał bardzo ważną rolę w starożytności. Przygotowując się do wyjazdu wiedziałam, że muszę pojechać do Olimpii i na własne oczy zobaczyć miejsce, gdzie odpala się płomień olimpijski. Igrzyska organizowane w Olimpii należały do najbardziej prestiżowych i na czas ich trwania obowiązywał rozejm. Szkoda, że idea olimpizmu straciła na wartości i powoli odchodzi w zapomnienie. Spacerując pomiędzy pozostałościami dawnych świątyń oraz budowli wyobrażałam sobie jak to musiało kiedyś wyglądać. Pośród ruin można odnaleźć między innymi: świątynie, w której stał największy posąg Zeusa (jeden z 7 cudów świata starożytnego), stadion olimpijski, gimnazjon i ciekawostka pozostałości dawnego hotelu. Po tak wyczerpującej (trwającej pół dnia) wycieczce z przyjemnością wróciłam na swoją plaże i oddałam się błogiemu lenistwu.

Będąc na Peloponezie można jeszcze wybrać się do Delf, Patry, Korytnu, Myken, popłynąć na Zakynthos czy wyskoczyć do Aten - ale to już wymaga odpowiedniego przygotowania.


~Szczepson~

sobota, 22 sierpnia 2015

Kordoba - meczet, rzeka i ogon byka

Panujące od kilku dni w Polsce upały przypomniały mi o wizycie Kordoby, gdzie takie temperatury to żadna sensacja a tym bardziej rekord wszech czasów. Na początku czerwca wybrałam się ze znajomymi do Hiszpanii na wybrzeże Costa del Sol (Malaga na weekend). W ramach odkrywania Andaluzji (jak na razie numer jeden na moim podróżniczym szlaku) wczesnym rankiem wsiedliśmy w Renfe (hiszpańskie PKP) i udaliśmy się na północ.

Miasto znałam do tej pory głównie z książek. Ostatnio przewinęła mi się jego nazwa w „Weterynarzu z Toledo” autorstwa Gonzalo Ginera.
Kordoba przywitała nas 30-stopniowym upałem (o godzinie 09:00). Plan był prosty – dzielnica żydowska, katedra-meczet, ogrody króla, most nad Gwadalkiwir i obiad w jednej z miejscowych restauracji, gdzie podają ogon byka – PROSTE!

Nasz spacer rozpoczęliśmy od parku pomarańczy a dokładniej od Jardines de la Agricultura. W naszych parkach, na co dzień możemy spotkać dęby czy kasztany a na południu Hiszpanii - drzewka pomarańczowe. Niestety smak pomarańczy – pomimo dużej ilości słońca – nie powalił tak jak ich wygląd – kwaśne i mało soczyste. Po dłuższej chwili ekscytacji pomarańczami doszliśmy do dzielnicy żydowskiej. No cóż, ale wychowana jestem w Krakowie, nieopodal Kazimierza i powiem nieskromnie – że jak?!?! Owszem piękne kamieniczki, wąskie uliczki, malutkie kawiarenki, ale gdzie typowy żydowski klimat znany mi od najmłodszych lat – może nie od najmłodszych ale na pewno od czasu, kiedy odkryłam, że życie nocne "smakuje" lepiej na Kazimierzu niż na Rynku Głównym. Mając w głowie krakowską dzielnicę żydowską widzę napisy w języku hebrajskim a nie typowe „casa” na elewacji budynków. Ale nie ma, co narzekać…to w końcu w Kordobie krzyżowały się największe religie świata –  a spacer wąskimi uliczkami w takim upale to sama przyjemność. Po dłuższym włóczeniu się po dzielnicy, odnaleźliśmy pozostałości po XIV-wiecznej synagodze.

Kolejnym punktem programu zwiedzania były Ogrody Królewskie z licznymi fontannami, sadzawkami i różnymi gatunkami roślin (jak to w ogrodach) i ryb. Dodatkową atrakcją były rzymskie mozaiki na ścianach w sali muzealnej. Dla chętnych proponuję wspiąć się na wieżę, z której rozpościera się przepiękny widok na Kordobę, ogrody oraz drugi brzeg rzeki Gwadalkiwir. Od ogrodów już tylko kilka kroków dzieli nas od głównej atrakcji miasta – Mezquity i jednego z ważniejszych zabytków Andaluzji.

Mezquita to katedra powstała z meczetu/w meczecie. Pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy czytając o niej – o, co chodzi z tymi kolumnami? Podczas swoich wyjazdów często odwiedzam kościoły, katedry i miejsca kultu, ale w takiej jeszcze nie byłam i przyznam się bez bicia, że nie wiedziałam jak się zachować, jak poruszać. Przyzwyczajona jestem do pewnego schematu a tutaj zostało to całkowicie zaburzone. Około 850 kolumn, które tworzą las (tak podają przewodniki) i niesamowitą atmosferę. Kolumny podtrzymują łuki i ma się wrażenie, że spaceruje się pomiędzy alejkami w parku. Oczywiście nie obowiązuje zakaz robienie zdjęć ;-) Krążąc tak po katedrze z głową zadartą do góry zapewne przegapiłam wiele ciekawych rzeźb, ale kolumny pochłonęły mnie bez reszty. Kolumny i łuki przyćmiły główną kaplicę z ołtarzem.


Obok katedry na terenie ogrodu z a jakże drzewkami cytrusowymi, znajduje się dzwonnica przerobiona z islamskiego minaretu. Po wyjściu z katedry warto przespacerować się  wąskimi uliczkami i skosztować lokalnych specjałów. My wybraliśmy się jeszcze na spacer na drugą stronę rzeki Gwadalkiwir mostem Puente Romano – typowo rzymska budowla, która zachowała swoje oryginalne starożytne fundamenty. Po renowacji wygląda jakby powstała kilka dni temu ;-)

Spacer wzdłuż brzegu rzeki zaostrzył apetyty. Nadszedł czas na małe co nieco i główny kulinarny punkt wycieczki – ogon byka „Rabo de Toro”, który smakował jak zwykły gulasz. Natomiast dzięki swojemu egzotycznemu brzmieniu trafia na listę „Najbardziej dziwnych potraw, które jadłam w swoim życiu”. Do tego krem-chłodnik pomidorowy i krewetki. Do posiłku oczywiście domowej roboty wino, które wydobywa prawdziwy smak spożywanych potraw...dobrze, że już zakończyliśmy zwiedzanie, ponieważ po takim lunchu humory nam dopisywały.

Kordoba urzekła mnie swoim spokojem. Przyjemnie spacerowało się głównymi ulicami miasta i nie czuło się pośpiechu i wyścigu o jak najlepsze miejsce na parkingu. Czy wrócę? Nie wiem….jest jeszcze tyle miast w Hiszpanii, które chciałabym zobaczyć.

~Szczepson~

sobota, 4 lipca 2015

Książki na wakacyjne wieczory

Wakacje już trwają. Przed każdym wyjazdem mam dylemat – co ze sobą zabrać do czytania, aby nie „umrzeć” z nudów w drodze. Książki czytać lubię, szczególnie krwawe kryminały ze Skandynawii, chociaż poczciwym Cobenem czy Grishamem też nie pogardzę.

Od jakiegoś już czasu dostaję od znajomych książki z serii lekkich i przyjemnych. Opowiadają losy odważnych ludzi, którzy zdecydowali się zmienić swoje dotychczasowe życie i zamieszkać w innym kraju. Książki może nie porywają swoją rozbudowaną fabułą – są raczej formą pamiętników opisujących trudności, na jakie natrafia cudzoziemiec chcący zaaklimatyzować się w nowym otoczeniu – często w małej wiejskiej społeczności. Niedawno będąc w słynnym supermarkecie ze znaczkiem owada sama zakupiłam tego typu pozycję. Na lato w sam raz!

Scenariusz tego typu książek jest jeden – główna bohaterka (często autorka) jedzie na wakacje, aby zapomnieć o problemach (zdradzie). Trafia do małej wioski (w Hiszpanii, Grecji lub we Włoszech) i się zakochuje….nie nie nie, nie w kimś (pamiętajmy, że nie jest to romans!) ale w miejscu i ludziach. Odkrywa, że istnieje „inny” świat, w którym ludzie (pomimo braku stałych dochodów) są szczęśliwi. Po powrocie do swojej szarej rzeczywistości odkrywa, że jednak nie pasuje już do swojego życia. Nie czuje się wolna i spełniona. Porzuca rodzinę, przyjaciół, pracę, pakuje walizki. Wyjeżdża. Zaczyna nowe życie. Ot cała fabuła.

Pomiędzy rozdziałami odnaleźć można lokalne smaki – aromatyczne pomidory, pachnące zioła. Autorki wrzucają sprawdzone przez siebie przepisy na typowe dania z regionu – nie polecam czytać na pusty żołądek. Kuchnię zarówno hiszpańską jak i grecką uwielbiam (nie lubię tylko Grecji) więc książki traktuję również jako przewodniki kulinarne.

Czytając już kolejną tego typu pozycję obudziła się we mnie zazdrość. Pozytywna, ale jednak zazdrość. Sama nie wiem czy byłabym w stanie postawić wszystko na jedną kartę – złożyć wypowiedzenie z pracy, sprzedać dom/mieszkanie, pożegnać się z bliskimi, kupić bilet na samolot i rozpocząć wszystko od nowa w innym kraju. Podziwiam te kobiety, że nie bały się zaryzykować i postawiły na swoje szczęście. Wygrały!
Pierwszą książkę „Dom na Zanzibarze” dostałam kilka lat temu od znajomego zafascynowanego Zanzibarem i jego mieszkańcami. Poznał tam Polkę, Dorotę Katendę, która ułożyła sobie życie na rajskiej (jak pisze) wyspie. Pani Dorota założyła biuro podróży, wybudowała dom na wyspie i do tej pory organizuje wyprawy. Wraz z książką dostałam wianuszek z goździków, którego aromat utrzymywał się w pokoju jeszcze przez kilka dobrych miesięcy. Czytając o Zanzibarze i „przygodach” Pani Doroty mogłam chociaż na chwilę przenieść się w inny świat – nie wychodząc z własnego łóżka ;-)

Następne książki dostałam od Mamy i Koleżanek. Najbliższa mojemu sercu jest „U mnie zawsze świeci słońce” autorstwa Victorii Twead. Opowiada ona losy małżeństwa Victorii i Joeya, które zdecydowało (Victoria zdecydowała) się przenieść z deszczowej Anglii do słonecznej Hiszpanii (marzenie). Sprzedali dom, spakowali Ciotkę Elsę i wyruszyli. W małej hiszpańskiej wiosce kupili stary dom, kury i znaleźli szczęście oraz nowych przyjaciół. Z kolei „Pod błękitnym greckim niebem” to opowieść o miłości Jennifer Barclay do Grecji. Próbuję ją zrozumieć, ale mi nie wychodzi. Niestety nie odnajduję w Grekach tego, co ona. Jennifer jest dziennikarką podróżniczą, więc było jej łatwiej „porzucić” dotychczasowe życie (albo to życie porzuciło ją) i osiąść na jednej z greckich wysp. Najmniej przypadła mi do gustu „Toskania dla początkujących” historia Belindy zdradzonej przez męża. Wyjeżdża ona do Toskanii, kupuje dom, w którym wynajmuje pokoje i piękna Toskania - czego potrzeba więcej. Niestety zgorzkniała Belinda nie pozwala w pełni cieszyć się czytaniem.

A Wy, co sądzicie o tego typu książkach? Macie jakąś godną polecenia na wakacyjne upały?

~Szczepson~

niedziela, 21 czerwca 2015

Zakynthos - Caretta Caretta i wrak

Fanem Grecji nie byłam, nie jestem i już chyba nie będę. Nadarzyła się okazja zwiedzić Zakynthos, więc skorzystałam. Wyspa przepiękna – delikatnie pagórkowata z licznymi gajami oliwnymi (2 miliony drzewek oliwnych!!!), urokliwymi zatokami i piaszczystymi plażami. I na tym mój zachwyt się kończy. Nie odpowiada mi mentalność Greków i ich nastawienie do życia.


Podobnie jak Korfu, o którym pisałam w notce "Korfu - Sisi, oliwki i pomarańcze", Zakynthos należy do archipelagu Wysp Jońskich i jest trzecią, co do wielkości wyspą. Większe są tylko Korfu i Kefalonia. Wyspa leży u wybrzeży Półwyspu Peloponez. Z miasta Zakynthos (stolicy wyspy) odchodzą promy na kontynent – czas przepłynięcia to niecała godzina. Mieszkańcy utrzymują się głównie z rolnictwa oraz turystyki.
Twarzą wyspy jest żółw Caretta Caretta – gatunek chroniony. Żółw może osiągać wielkość do 1 metra i wagę do 100 kg. Obserwując zachowania przyjezdnych oraz brak stanowczych działań Greków – sympatyczny żółwik może jednak szybko wyginąć. Żółwice, na przełomie czerwca i sierpnia, składają na plaży w Laganas oraz na sąsiedniej wyspie Marathonisi swoje jaja. Małe żółwiki po wykluciu udają się w podróży do Afryki, aby po latach powrócić i złożyć jaja . Niestety rozwój turystyki negatywnie wpływa na ich rozmnażanie. W przewodniku wyczytałam, że plaże w nocy są zamykane, aby w spokoju żółwie mogły wykopać gniazdo i złożyć jaja. W praktyce – nikt tego nie pilnuje. Z informacji uzyskanych od rezydentki, na plaży przy miejscowości Laganas (najbardziej rozrywkowej miejscówki na wyspie) dzieje się dosłownie wszystko. W ciągu dnia – i to podobno jest przestrzegane – można korzystać tylko z wąskiego, mokrego odcinka plaży – 5 metrów od tafli wody. Chociaż widziałam miejsca, że leżaki były ustawione znacznie dalej od linii brzegowej, na suchym kawałku piasku.

W ofercie miejscowych agencji są rejsy podczas, których można obserwować żółwie. Żółwie pomimo, że morskie, co jakiś czas muszą zaczerpnąć powietrza i to jest ten moment, na który czekają z aparatami wszyscy turyści. Nic dziwnego, że spada ilość składanych jaj, skoro spokojnie oddychać nie można. Dodatkowym stresem dla nich są zbyt blisko podpływające łodzie, spaliny oraz śmieci pozostawiane przez turystów (szczególnie worki foliowe, które przypominają meduzy – ich przysmak). Ochroną żółwi zajmuje się organizacjach Archelon. Jest to organizacja non profit, która szuka gniazd i dokładnie je oznacza, aby turyści trzymali się od nich z daleka.

Łodzie wypływają z malutkiego portu w Agios Sostis, naprzeciwko prywatnej wyspy Cameo. Podczas kilkugodzinnego rejsu istniej również możliwość kąpieli morskiej. My zacumowaliśmy w pobliżu półwyspu Keri – błękit wody jest niemożliwy do opisania. Podobny kolor spotkałam jak na razie tylko na Fuerteventurze. W czasie kąpieli udało mi się wpłynąć do jednej z grot. Tam kolor wody zmienił się z błękitnego na szafirowy. Istny kolorowy zawrót głowy. Wybrzeże Zakynthos, podobnie jak Korfu jest skaliste i poszarpane. Wiatr i woda morska robią swoje i powstają niesamowite formacje. Warto wybrać się na rejs wzdłuż wybrzeża, aby zobaczyć inną twarz wyspy.
Najczęściej fotografowanym miejscem na wyspie jest Zatoka Wraku. Plaża w zatoce zaliczana jest do jednych z najładniejszych plaż na świecie. W rankingach zawsze plasuje się w czołówce. Dostać się do niej można drogą morską. Na plaży na próżno szukać delikatnego piasku. Zatoka pokryta jest białymi i drobnymi kamyczkami. Natomiast słynny wrak to stary, zardzewiały statek przemytników. Darowałam sobie wchodzenie do jego wnętrza.

Jeśli ktoś planuje greckie wesele można skorzystać z oferty wynajmu wyspy Cameo (Wesele na Cameo). Z Zakynthos połączona jest prowizorycznym, drewnianym mostkiem. Wyspa jest w prywatnych rękach. Wstęp kosztuje 4 euro (w cenie drink). Przy maleńkiej plaży przygotowane są dekoracje weselne. W sezonie letnim wstęp na plażę jest praktycznie niemożliwy ze względu na liczne wesela.

Wielkie promy, jak i małe jachty cumują w porcie miasta Zakynthos, niedaleko Platia Solomou. Nazwa placu wzięła się od lokalnego artysty Dionizosa Solomosa, który napisał słowa do hymnu greckiego. Obecnie plac jest w remoncie – „pracowici” Grecy stwierdzili, że w sezonie zimowym zmienią jego wygląd na jeszcze bardziej atrakcyjny. Prace planowano zakończyć przed rozpoczęciem lata, ale jak to w Grecji – „Praca (a tym bardziej plac) nie zając - nie ucieknie”, więc prace remontowe się przeciągają.
Każda wyspa grecka ma swojego patrona – na Zakynthos jest nim Dionizos. Jego relikwie znajdują się w kościele niedaleko portu. Miejscem związanym ze świętym jest również klasztor w Anafonitria, gdzie jak głosi legenda przebywał przez 10 lat i wybaczył mordercy swojego brata.

Na wyspie znajduje się ekologiczna fabryka oliwy. Jej zwiedzanie (darmowy wstęp) połączone jest z degustacją. Nieźle smakuje oliwa z czosnkiem. Z osadu, który zostaje po produkcji wytwarza się mydło oliwkowe.  Popularna jest także oliwa o smaku pomarańczy i cytryny. Do maszyny wrzuca się całe owoce i mieli razem z oliwkami. Mnie nie przypadła do gustu. Wolę tradycyjne oliwne smaki. Oczywiście na miejscu można kupić oliwę - ceny niższe niż w sklepach w miejscowościach turystycznych. Za 750 ml oliwy organicznej (z niepryskanych chemikaliami oliwek) trzeba zapłacić 7,5 euro.

Wybierając wakacje często zadajemy sobie pytanie, gdzie zamieszkać? Na Zakynthos każdy znajdzie coś dla siebie. Osoby lubiące nocne życie dość szybko odnajdą się w Laganas. Dla mnie zbyt tłoczno. Na ulicach zaś panuje szał młodych i nagich ciał. Młodzi Anglicy prężą w promieniach słońca swoje klaty i poszukują okazji do niezobowiązującego flirtu. Półnadzy młodzieńcy przesiadują w restauracjach i są bardzo hałaśliwi. Sympatyczny klimat ma miejscowość Tsilivi, gdzie przy głównej ulicy obok greckich tawern znajdziemy restauracje z kuchnią z każdego zakątka świata. Polacy bardzo dobrze czują się w Argasi – miejscowość położona niedaleko stolicy. Spacerując wieczorem dobiegają do naszych uszu polskie rozmowy a polskie szyldy reklamowe "nawołują" do zakupu rejsów. Dla osób chcących cieszyć się ciszą i spokojem dobrym wyborem będzie Kalamaki oraz Keri.

WSKAZÓWKI PRAKTYCZNE:
* bezpośredni lot z Krakowa na Zakynthos trwa ok 2h. Baza hotelowa na wyspie jest różnorodna od tanich 3* hoteli po luksusowe obiekty 5*.

A Wy macie swoją ulubioną wyspę grecką?
~Szczepson~

niedziela, 7 czerwca 2015

Malaga na weekend

Po krótkiej nieobecności powracam na Półwysep Iberyjski. Pojawiła się interesująca propozycja spędzenia „popularnego” weekendu czerwcowego w Maladze. Nie musiałam długo nad tym myśleć.

Na wybrzeżu Costa del Sol byłam już kilka lat temu ale w czasie zwiedzania nie zdążyłam zobaczyć Kordoby. Szybkie uzgodnienie terminu urlopu w pracy  i decyzja zapadła – lecimy do Malagi!
Pierwsze popołudnie spędziliśmy na „wałęsaniu się” bez określonego celu po centrum Malagi oraz porcie. Tym razem w Maladze chciałam zobaczyć muzea. Każdy wie, że Malaga to miasto Pablo Picasso oraz Antonio Banderasa. Ten pierwszy ma już swoje muzeum, natomiast ten drugi często bywał w jednej z najlepszych winiarni „El Pimpi” – świadczy o tym autograf złożony na beczce po winie. Jedno i drugie miejsce odwiedziłam.

MUZEA W MALADZE
Pierwszym na naszej trasie było muzeum Museo Carmen Thyssen, które mieści się w XVI-wiecznym pałacu Palacio de Villalon. Na trzech piętrach można podziwiać sztukę hiszpańską głównie z XIX wieku podzielną tematycznie:  Starzy Mistrzowie (tutaj akurat królują rzeźby z XVI wieku), Romantyczne krajobrazy oraz kostumbryzm (sztuka przedstawiająca lokalny koloryt, zapoczątkowana w Hiszpanii – jak „mówi” wikipedia). Niestety najbardziej znanego działa Santa Maria pędzla Francisco de Zurbarana nie było w mieście – podobnie jak nasza krakowska Dama z Łasiczką, ona też lubi podróżować i udała się w tournee po świecie. Moją uwagę przyciągnęły sceny z życia Hiszpanów wiernie przedstawione przez malarzy. Barwy były żywe, idealne zagięcia w spódnicach tańczących hiszpanek jakby, co tylko skończyły wirować w rytm flamenco. Uważam, że czas nie był stracony, bez dzikich tłumów turystów mogłam spokojnie przyglądać się życiu XIXwiecznej Hiszpanii.

Jak już pisałam powyżej Malaga to miasto Pablo Picassa. Wprawdzie po 10 latach wyprowadził się z rodziną do La Coruny ale miasto pamięta o swoim Wielkim Artyście. W Palacio de los Condes de Buenavista można podziwiać dzieła sztuki tegoż autora. Była to już moja druga wizyta i nie wywarła na mnie takiego samego wrażenia. Właściwie to przeszłam obok dzieł Mistrza z lekką obojętnością – nie mam niestety wyobraźni jak Pablo więc powyginane i zniekształcone ciała nie potrząsają mą artystyczną duszą. Zdecydowanie jestem fanem tradycyjnego malarstwa. W muzeum spotkałam grupki uczniów w różnym wieku, które aktywnie brały udział w lekcji. Maluchy z ogromnym przejęciem opowiadały opiekunowi z muzeum, co widzą na prezentowanym obrazie (tak myślę, bo mówiły po hiszpańsku a moja znajomość kończy i zaczyna się na słowie gracias). Szkoda, że za moich czasów lekcje w muzeum nie były tak popularne. Może dziś byłabym kimś innym?

W przerwie pomiędzy muzeami weszliśmy jeszcze na krótkie zwiedzanie renesansowej katedry w Maladze. Nie lubię i nie potrafię pisać o kościołach, więc w telegraficznym skrócie - masywne ściany, olbrzymie organy, przepiękne stalle i mnóstwo kapliczek poświęconych różnym świętym patronom.
Kolejne muzeum, które chciałam zobaczyć w Maladze to Centre Pompidou Malaga – pierwsza zagraniczna filia słynnego paryskiego muzeum. Otwarte zostało pod koniec marca 2015 roku. Muzeum mieści się przy porcie. Na jego dachu znajduje się gigantyczna kolorowa kostka. To właśnie w tym miejscu koneserzy sztuki mogą podziwiać prezentowane obok siebie dzieła – Pablo Picasso, Marka Chagalla, Joan Miro, autoportret Fridy Kahlo oraz odlaną z brązu figurkę Hello Kitty autorstwa Toma Sachsa – niechlubny znak naszych czasów. Moją uwagę przykuła instalacja przypominająca klęczące kobiety – wykonana z folii aluminiowej.

Malaga to nie tylko nazwa miasta, ale także wina, które jest produkowane w okolicy. Miejsca, w których jest podawana nazywane są Bodegami. W każdej winiarni smakuje nieco inaczej – w jednej jest bardziej słodsze a w drugiej ma wyraźniejszą nutę ziół. Oczywiście jak wino to tylko w El Pimpi, gdzie bywał boski Antonio. El Pimpi faktycznie ma dobre wino, ale już z obsługą i atmosferą znacznie gorzej. Nie zawsze to, co jest najbardziej wypromowane smakuje najlepiej. Po dłuższym oczekiwaniu na kartę w języku angielskim (pisałam już o mojej znajomości hiszpańskiego) udało nam się zamówić po kieliszku wina oraz przekąski. Oczywiście jak tylko nasze zamówienia trafiło na stół, zniknęło z niego menu – nie ryzykowaliśmy kolejnego długiego oczekiwania na kartę i wzroku kelnera „jak to nie znacie hiszpańskiego” więc szybko opuściliśmy kultowy lokal.

Warta uwagi jest za to Bodega Quitapenas, na którą przypadkiem trafiliśmy w porcie. Oprócz wyśmienitego wina (przywiozłam butelkę do domu) mogą pochwalić się bardzo dobrymi tapasami i sympatycznymi kelnerami, którzy za każdym razem jak mijali nasz stolik dopytywali czy nam smakuje i czy niczego więcej nie potrzebujemy. W przeciwieństwie do młodych (czyt. niedoświadczonych) kelnerów w El Pimpi, ci w Quitapenas z niejednego pieca chleb jedli i zwyczajnie znali się na swoim fachu. Ja za namową znajomych skosztowałam pomidory z anchois, gorące krewetki w czosnku oraz pieczone sardele – wszystko smakowało wybornie.


WSKAZÓWKI PRAKTYCZNE:
* z Krakowa do Malagi można dostać się bezpośrednio samolotem należącym do irlandzkich linii lotniczych Ryanair. Lot w pierwszą stronę odbywa się w godzinach dziennych (ulubionych przez turystów), natomiast powrót jest o godzinie 06:00. Pierwsza kolejka z dworca w Maladze odchodzi około piątej nad ranem, a ostatnia przed północą. Najlepiej wziąć taksówkę – koszt ok. 20 euro, aby być o czasie na lotnisku imienia Pablo Picassa.
A Wy lubicie zwiedzać muzea w czasie wyjazdu?

~Szczepson~

sobota, 30 maja 2015

Korfu - Sisi, oliwki i pomarańcze

Zmieniamy klimat z hiszpańsko-portugalskiego na grecki. Przenosimy się do kraju Greka Zorby, drzewek oliwnych oraz żwirowo-piaszczystych plaż - na zieloną wyspę Cesarzowej Sisi – Korfu.

Jest to obok Mykonos i Santorini najdroższa wyspa grecka i jednaj z najbardziej ekskluzywnych. W porcie miasta Korfu cumują jachty należące do możnych tego świata oraz celebrytów. W pobliskich markowych butikach swoje kreacje kupują gwiazdy filmowe. I jak w takim otoczeniu ma się odnaleźć zwyczajny człowiek?

Korfu, po grecku Kerkyra, należy do archipelagu wysp jońskich, położonych na morzu o tej samej nazwie u wybrzeża Albanii i Grecji. W skład archipelagu wchodzą jeszcze: Kefalonia, Zakynthos, Leukada, Kythira, Itaka oraz Paksos. Ze względu na swoje położenie już od wieków walczono, aby zdobyć wyspę jako punkt strategiczny. Podobno przez wyspę przewinęli się Wenecjanie, Rzymianie, Sycylijczycy…. ciekawostką jest, że wyspę zdobył także Napoleon i aż do początku XIX wieku należała do Francji. Potem wyspą rządzili Brytyjczycy, który w końcu oddali wszystkie wyspy jońskie Grekom.

Mnie od zawsze Korfu kojarzyło się z Cesarzową Elżbietą Bawarska, czyli popularną Sisi. Wychowałam się na kultowym filmie z Romy Schneider w roli głównej, więc jak tylko usłyszałam, że na Korfu jest pałac, w którym Cesarzowa przebywała – musiałam go zobaczyć. I porównać swoje wyobrażenia z rzeczywistością – jak często bywa nijak ma się wyobraźnia do faktów. Pałacyk Achillejon położony jest na urokliwym wzniesieniu z niesamowitym widokiem na morze, 3 km od miasta Korfu. Na tym ochy i achy się kończą. Jak nas poinformowała nasza Pani Przewodnik Ania pamiątki po Cesarzowej zabrali jej potomkowie i wywieźli z wyspy. W drzwiach wita nas elegancki posąg Elżbiety, która znana była z tego, że dzięki ćwiczeniom jej talia była niebywale wąska – plotki głoszą, że było to 50 cm. Po śmierci Elżbiety pałac został sprzedany i dopiero po wielu latach stał się własnością państwa greckiego. W pomieszczeniach dostępnych dla zwiedzających zgromadzono pamiątki po Elżbiecie i Franciszku Józefie. Nie jest tego dużo, ale zawsze lepsze to niż nic czy rekonstrukcje. Moją uwagę przykuła popielniczka. Pomimo aktywności fizycznej Cesarzowa była nałogową palaczką. Będąc kiedyś na wycieczce w Londynie zwiedzałam Kensington Palace, w którym zgromadzono pamiątki po Lady Dianie, między innymi jej słynne suknie. Niestety blogerki modowe nie będą miały, czego szukać w Achillejonie. Nazwa pałacu wiąże się z mitologicznym Achillesem, który był ulubioną postacią Cesarzowej Elżbiety. W ogrodzie (oprócz wanny) możemy podziwiać posągi „Achillesa Umierającego” oraz „Achillesa Triumfującego” – według wizji samego Kaisera.

Miasto Korfu zachwyca zarówno w dzień jak i wieczorem. Wąskie uliczki pomiędzy starymi kamienicami (nie wszystkie wyremontowane) na każdym turyście zrobią wrażenie. W centrum możemy skosztować typowo greckiej kuchni za niewielkie pieniądze lub usiąść w jednej z kawiarni przy trawnika Spianada (tu już nie jest tak tanio), na którym rozgrywane są mecze krykieta. Częstym bywalcem Korfu jest Książe Karol, który przyjeżdża właśnie na Turniej Gry w Krykieta. Gra jest pamiątką, jaką Brytyjczycy zostawili po sobie. Korfu położone jest pomiędzy dwoma twierdzami – Paleo Frourio (z czasów Bizancjum) oraz Neo Frourio (z czasów Wenecjan). Z obu twierdz rozpościera się wspaniały widok na miasto. Obie twierdze można zwiedzać. Nie jestem fanem militariów więc darowałam sobie zwiedzanie.

Zatrzymałam się na północnym wybrzeżu w miejscowości Acharavi. Jak dla mnie miejsce w sam raz – spokojna wioska, z uroczymi kawiarenkami przy plaży i typowymi greckimi tawernami w centrum. Turyści jednak częściej niż Acharavi wybierają Rodę – typowy kurort. Na romantyczne wyjazdy we dwoje polecam miejscowość Paleokastrista z przepięknymi skalistymi zatokami, kamienistymi plażami, gdzie woda w morzu mieni się wszystkimi odcieniami granatu a gaje oliwne „schodzą” prawie do plaży. A jak o oliwkach mowa. Podróżując po wyspie w oczy rzucają się drzewka oliwne a pod nimi rozłożone siatki. Siatki te służą do zbierania oliwek, które opadają z drzew. Oliwki przez długie lata dostarczały mieszkańcom Korfu stałe dochody. Do dziś o bogactwie kawalera, ubiegającego się o rękę swojej wybranki, świadczy ilość drzewek oliwnych, które posiada. Z każdego wyjazdu staram się przywozić do domu coś typowego dla danego regionu - zazwyczaj jest to oliwa, sery, oliwki, lokalny trunek. Oliwa z Korfu pomimo lekko gorzkiego smaku bardzo mi smakowała. Oprócz oliwek na wyspie uprawia się pomarańcze, z który produkuje się między innymi likiery i marmolady. Przywiozłam buteleczkę ale na Korfu smakowała zdecydowanie lepiej :-)
Podczas tygodniowego pobytu wybrałam się jeszcze na rejs na Paksos i Antypaksos wraz z kąpielą w otwartym morzu. Paksos ma urocze zatoczki z kamienistymi plażami. Przy porcie jest tawerna, w której można zamówić świeże ryby. Rezydenci biur podróży proponują jeszcze wycieczkę fakultatywną do Albanii.

WSKAZÓWKI PRAKTYCZNE:
* lot na Korfu trwa ok 3h. Niektórzy touroperatorzy latają już bezpośrednio z Krakowa na wyspę. Dla tych co się boją latać, lot na Korfu będzie wyzwaniem - pas startowy zaczyna się w wodzie. Niewielu pilotów posiada uprawnienia, aby lądować na tej małej greckiej wyspie.
A Wy jakie macie wspomnienia związane z Korfu?

~Szczepson~

środa, 20 maja 2015

Lizbona - fakultatywnie z Algarve

Lizbona to stolicą Portugalii – oczywista oczywistość. Zawitałam do niej w ramach wycieczki fakultatywnej z południowego wybrzeża Algarve, o którym pisałam w notce „Algarve – portugalskie klify”. Do tej pory zastanawiam się czy warto było, ponieważ ogromny niedosyt pozostał, bo cóż można zobaczyć w ciągu 4 godzin w Lizbonie, z czego dwie były przeznaczone na lunch. Taki już urok wycieczek fakultatywnych, aby w pigułce i ekspresowym tempie pokazać najważniejsze atrakcje turystyczne regionu, w którym spędza się urlop.


Klienci w biurze często pytają mnie czy warto?, ponieważ wycieczka do najtańszych nie należy. Ale zacznijmy od początku. Wcześnie rano wsadzili nas do autobusu i piękną autostradą pomknęliśmy w kierunku Lizbony – nic nie zapowiadało rozczarowania. Moi znajomi wiedzą, że nie potrzebuję mapy, aby się odnaleźć (nie potrzebuję, ponieważ odległości na mapie są dla mnie abstrakcją), więc rzut oka na mapę i z Albufeiry do Lizbony nie było tak daleko ;-)

Po dwóch godzinach w autobusie pojawiła się pierwsza myśl: „Panie przewodniku daleko jeszcze”, bo ileż można jechać taki kawałek. Można!!! Po drodze jeszcze godzinna przerwa na toaletę (40 osób w autobusie a każdy ma swoje potrzeby), więc do Lizbony zawitaliśmy na dobre południe.

Do miasta wjechaliśmy po moście wiszącym „Ponte 25 de Abril”, który przypomina Golden Gate z San Francisco. Most ma długość ponad 2 km. Nad miastem góruje pomnik Cristo Rei. Monumentalny posąg Chrystusa wzorowany był na pomniku Chrystusa w Rio de Janeiro – jest dobrze widoczny prawie z każdego miejsca w mieście.

Pierwszym punktem programu był Belem, miejsce skąd odkrywcy wyruszali na podbój świata. Przypomina o tym "Pomnik Odkryć Geograficznych". Znaleźć na nim można między innymi Vasco da Gamę oraz Henryka Żeglarza (na zdjęciu ten pan ze statkiem w dłoni). Na mozaice u stóp pomnika znajduje się mapa przedstawiająca trasy portugalskich podróżników. Dobrze jest widoczna z tarasu widokowego, który mieści się na szczycie pomnika. Obok pomnika wybudowana została Torre de Belem, która jest symbolem ekspansji Portugalii. Niestety czasu na bliższe zapoznanie się z wieżą nie było i tak spędziliśmy w Belem prawie godzinę.

Następnie udaliśmy się do centrum, gdzie zaplanowany był czas wolny, podczas którego mogliśmy na własną rękę „zwiedzać” Lizbonę. Szybki lunch przerodził się jednak w blisko 2 godzinne biesiadowanie. Właściciel restauracyjki bardzo polubił naszą grupkę i osobiście pilnował czy niczego nam nie brakuje – szczególnie wina…

Po wspaniałym obiedzie (tak, dlatego było warto jechać do Lizbony) jeszcze szybki rzut oka na słynną lizbońską windę, na szczycie której jest kawiarnia (muszę zaufać przewodnikowi, że jest) i odjazd w kierunku Algarve. Wyjazd z Lizbony odbył się po 11 kilometrowym moście - zrobił piorunujące wrażenie.
Z pewnością jeszcze wrócę do Lizbony, aby zobaczyć co kryje w sobie ta portugalska stolica.
A Wy co sądzicie o wycieczkach fakultatywnych? Czy warto brać w nich udział?

Przy stworzeniu notki pomagał mi przewodnik Wiedzy i Życia po Portugalii.

~Szczepson~

czwartek, 14 maja 2015

Algarve - portugalskie klify

Portugalia od dawna „chodziła” mi po głowie. Zawsze jednak na mojej drodze stawały jakieś przeszkody – a to za drogo, a to nie ma z kim, a to urlopu brak. Jak pojawiła się możliwość wyjazdu firmowego, długo się nie zastanawiałam. W programie miało być zwiedzanie południowego, klifowego wybrzeża Portugalii – słynnego Algarve z noclegiem w okolicach Albufeira.

Algarve to jeden z najbardziej popularnych kierunków (obok Lizbony) wśród turystów odwiedzających Portugalię. Umiarkowane temperatury oraz niesamowite klify, co roku przyciągają tłumy. Niewielka baza noclegowa wykorzystuje to zainteresowanie i proponuje dość wysokie ceny za swoje usługi. Wybrzeże jest wyraźnie poszarpane przez wcinające się do morza skały. Być na południu Portugalii i nie zobaczyć klifów to grzech. Są tutaj plaże z łagodnym wejściem do wody i miękkim piaskiem. Często, aby dostać się z klifu na plażę należy pokonać kilkadziesiąt schodów lub zejść stromą drogą – warto się pomęczyć, aby stanąć u ich stóp i odetchnąć rześkim, morskim powietrzem.

Albufeira to dawna wioska rybacka, która pomimo rozwoju turystyki masowej zachowała swój dawny urok. Wąskie uliczki, domy z białego kamienia, niektóre niestety w opłakanym stanie a do tego pełna infrastruktura dla turystów, czyli sklepy, restauracje i dyskoteki.

Kolejną miejscowością, którą należy zobaczyć na wybrzeżu Algarve jest Lagos. Na mnie wywarła ogromne wrażenie ze względu na swój niepowtarzalny charakter, nie skażony turystyką masową. Miejscowość upodobali sobie głównie windsurferzy, ponieważ panują tu bardzo dobre warunki do uprawiania tego sportu. Oprócz atrakcji wodnych w Lagos można zwiedzać kościół Santa Maria z XVI wieku, w którym znajduje się renesansowy portal. Przed kościołem rosną olbrzymie jacarandy, które dają cień zmęczonym turystom a ich zapach roznosi się po miasteczku. Kiedyś w Lagos handlowano niewolnikami, na jednym z domów w porcie zamieszczona jest tablica upamiętniająca ten straszliwy proceder.

Z Lagos również rozpoczynają się wycieczki statkami/łódkami wzdłuż wybrzeża, w XV i XVI wieku z tego samego portu wyruszały wyprawy morskie na podbój świata. Przypomina o tych wyprawach posąg Henryka Żeglarza. Nasz rej był zaplanowany na popołudnie ale niestety z powodu zbyt wysokich fal i możliwości zderzenia ze skałami musieliśmy go przełożyć na następny dzień. Skały to nieodłączny element wybrzeża Algarve – dodają mu uroku, ale budzą również strach. Nie ma, co ryzykować i trzeba słuchać komunikatów dotyczących wysokość fal.

Rejs wzdłuż wybrzeża dostarcza niesamowitych doznań. Miedziane klify dumnie prężą się do słońca mieniąc się wszystkimi odmianami pomarańczy. Do tego obrazka przepięknie wkomponowują się karłowate sosny nadmorskie w kolorze soczystej zieleni oraz turkusowe morze. A jak o morzu mowa....dla mnie zbyt zimne ale widziałam amatorów, którzy co rano pływali wzdłuż wybrzeża.
Z południa do Lizbony prowadzi autostrada. Czas przejazdu to 4 godziny. O krótkim pobycie w Lizbonie i na Costa de la Luz innym razem...

WSKAZÓWKI PRAKTYCZNE:
* Najwygodniej do Faro dostać się lotem czarterowym. Z Katowic to 4 godziny lotu. Wiele biur podróży oferuje przeloty w okresie do maja do września. Przy okazji pobytu na Algarve można przejechać do Hiszpanii, aby zwiedzić Sewillę – stolicę Andaluzji.

~Szczepson~

sobota, 9 maja 2015

Meksyk - piramidy, plaża i piasek

 Do Meksyku wybrałam się w listopadzie – u nas za oknem było szaro i buro, a tam piękne słońce i ciepła woda w morzu. W drodze na Okęcie nie dawała mi spokoju myśl, że najbliższe 12 godzin spędzę w samolocie w jednej pozycji. Nie straszny mi jet lag czy zmiana czasu – nie lubię być „uwięziona” w jednym miejscu.

Z zapasem książek przeszłam odprawę, udałam się w pobliże odpowiedniego gate'u i rozpoczęłam odliczanie do końca…..W samolocie jak to w samolocie… otrzymałam miejsce w klasie podwyższonej ekonomicznej – lepsza niż zwyczajna ekonomiczna, ale moje wyobrażenia o „luksusie” skończyły się w momencie wejścia na pokład. Odległości między siedzeniami prawie żadne, towarzysz obok okazał się nałogowym palaczem, który po kryjomu „popalał” elektronicznego papierosa, do toalety kolejka, jedzenie typowe dla „restauracji” samolotowej. Jedynie myśl o temperaturze powyżej 28 stopni Celsjusza poprawiała mi nastrój. Towarzystwa w czasie długiego lotu dotrzymał mi Harlan Coben – dziękuję za jego wyobraźnie i niezłe pióro. Pomimo tych "niedogodności" lot minął dość szybko. Korytarz powietrzny do Meksyku prowadzi nad północną częścią Wielkiej Brytanii, Islandią, Grenlandią, Kanadą oraz terytorium USA. Z Warszawy wylecieliśmy o 11:00 więc na widoki z lotu ptaka narzekać nie można było. Późnym popołudniem (czasu meksykańskiego) wylądowałam w Cancun….

Będą w Meksyku (dużo powiedziane), będąc na Półwyspie Jukatan trzeba zobaczyć słynną piramidę Chichen Itza, ruiny w Tulum i popływać z żółwiami w Akumal.

Ja swój pobyt rozpoczęłam w Cancun – jest to nowoczesny i bardzo luksusowy kurort turystyczny z hotelami 5* oraz sklepami ekskluzywnych marek odzieżowych. Strefę hotelową oddziela od starego miasta akwen wodny, w którym można spotkać krokodyle. Wzdłuż linii brzegowej rozmieszczone są znaki z ostrzeżeniem dla turystów, żeby nie wchodzić do wody. W okresie opadów woda podnosi się i można spotkać „spacerujące” po ulicach krokodyle.

Kolejne dni spędziłam w Playa del Carmen a właściwie w dzielnicy hotelowej Playacar. Można tam znaleźć wysokiej klasy hotele jak również domy do wynajęcia. Wjazd pilnowany jest przez strażników, tak aby nikt nie zakłócał pobytu turystów. Z Playacar do centrum Playa del Carmen jest 10 minut jazdy samochodem. Samo Playa del Carmen słynie z Piątej Alei (skojarzenie z USA wskazane), przy której znaleźć można miejscowe rękodzieło jak również markowe ubrania. Ja skupiłam się na poznawaniu lokalnych pubów. Jeden szczególnie mnie urzekł. Położony nieco na uboczu, przy plaży, gdzie można sączyć drinka, słuchać muzyki na żywo i moczyć nogi w morzu. Niestety podczas pobytu nie stałam się fanem tequili – pozostanę przy piwie i winie. Jedną z pamiątek, którą turyści przywożą z Meksyku są hamaki - ich koszt może dochodzić nawet do kilkuset złotych - wszystko zależy, czy są wykonane tradycyjnie, czy zwykłe hamaki "made in china".

Z Playa del Carmen pojechałam do Tulum. Na klifie nad morzem znajdują się ruiny budowli Majów i przepiękne plaże. Jak na razie plaża w Tulum zwycięża we wszystkich moich rankingach. Podobno nawet w czasie niepogody woda ma kolor turkusowy. Z Tulum już prosta droga do Chichen Itza – najbardziej rozpoznawalnej piramidy na Półwyspie Jukatan, wpisanej na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO oraz zaliczaną do siedmiu nowych cudów świata. I tutaj pojawia się pytanie…..ile peso można zarobić na atrakcji turystycznej? – BARDZO DUŻO.

Chichen Itza robi niesamowite wrażenie na odwiedzających, ze względu na swoją wielkość. Niestety na chwilę refleksji nie ma czasu – bowiem wokół piramidy trwa odpust w najlepszym tego słowa znaczeniu. Liczne stragany z „lokalnym rękodziełem” i sprzedawcy, którzy za przysłowiowego jednego dolara są w stanie sprzedać wszystko. Nie ma tutaj mowy o spokoju i posłuchaniu historii piramidy. Z każdej strony dochodzi nawoływanie do zakupu. Ogromny minus dla władz za to, że doprowadziły do takiej sytuacji, że nie ważna jest piramida tylko to, co tam kupiłeś. Chichen Itza to mieszkanka kultury Majów oraz Tolteków. W kompleksie oprócz piramidy znajduje się boisko, na którym rozgrywano rytualną grę w piłkę – przewodnik opowiadał, że niekiedy stawką w tej grze było panowanie na danym terenie lub nawet życie biorących udział w grze zawodników. Jeszcze kilkanaście lat temu można było wejść na piramidę, teraz jest to surowo zabronione – kilka milionów rocznie i po kilku latach z piramidy zostałby sam piach….
Mnie udało się wspiąć na inną piramidę w Uxmal, także pochodzącą z okresu panowania Majów – mój znajomy, który udał się do Meksyku kilka miesięcy po mnie nie miał już tego szczęścia i na piramidę nie pozwolono mu wejść. Uxmal to przeciwieństwo Chichen Itza – cisza, spokój, dużo zieleni i zero straganów. Tak właśnie wyobrażałam sobie zwiedzanie i słuchanie o historii. Podobnie jak bardziej znana koleżanka Chichen Itza także Uxmal tworzyło miasto-państwo. Można w jej obrębach znaleźć liczne pozostałości po świątyniach, pałacach czy wspominanym wcześniej boisku do gry.

W programie 2dniowej wycieczki objazdowej był jeszcze nocleg w Meridzie. Ot takie małe milionowe miasteczko z przepięknym placem w centrum, pałacem konkwistadora oraz katedrą. Po zapadnięciu zmroku można usiąść i posłuchać muzyki na żywo w jednej z kawiarni. Z Meridy do Playa del Carmen prowadzi autostrada, czas przejazdu to pięć godzin.

Ostatnią z zaplanowanych atrakcji było pływanie z żółwiami w Akumal. Akumal położone jest pomiędzy Playa del Carmen a Tulum, słynie między innymi z tego, że rafa koralowa dochodzi praktycznie do samej plaży (jest to jedna z największych raf koralowych na świecie – ciągnie się aż po Indonezję) oraz ze względu na żółwie, które „wypasają” się na trawie morskiej przy rafie. Od przewodniak-nurka dostaliśmy płetwy, kamizelki, maskę z fajką oraz zostaliśmy pouczeni jak się zachować, jak żółw będzie wypływał na powierzchnię. Co kilka minut w różnych miejscach sympatyczne stworki wystawiały swoje łebki, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Nawet ci co nie są sympatykami żółwika Nigela ze słynne kreskówki „Gdzie jest Nemo?” wydawali z siebie krótkie okrzyki zachwytu, gdy zobaczyli żółwia z tak bliska. Nie przepadam za nurkowaniem ale snoorkowanie to już inna bajka :-) W drodze powrotnej czekała nas jeszcze jedna wodna atrakcja – kąpiel w cenocie, czyli w studni powstałej w skale wapiennej na terenie dżungli. Jak nas zapewniał przewodnik po takiej kąpieli nasza skóra będzie wyglądała jak po kilku godzinnym zabiegu w spa – i się nie mylił! Po półgodzinnej kąpieli, skóra była miękka i nawodniona. Cenoty to jaskinie ze słodką wodą, w których można podziwiać wspaniałe okazy powstałe ze skał. Przy odpowiednim oświetleniu i bogatej wyobraźni można się nieźle przestraszyć tego, co kryje w sobie podwodny świat.

Przed powrotem do Polski została mi jeszcze ostatnia atrakcja – hotelowa plaża. Plaże karaibskie bez wątpienia uchodzą za jedne z ładniejszych na świecie. Lubię wygrzewać się jak jaszczurka w słońcu ale co za dużo to niezdrowo i po dwóch dniach na plaży zaczynam się nudzić. Dlatego jeden dzień mi w zupełności wystarczył, aby naładować baterię na resztę roku.

Jeszcze tylko szybki transfer na lotnisko, 12 godzin w samolocie i szara w dosłownym tego słowa znaczeniu rzeczywistość. Z pewnością jeszcze kiedyś wrócę do Meksyku...

WSKAZÓWKI PRAKTYCZNE:
* Najszybciej do Meksyku można dostać się wyczarterowanym samolotem biura podróży. Już coraz więcej touroperatorów w Polsce organizuje tego typu wyjazdy. Koszt samego czarteru waha się od 1600 zł do 2600 zł. Dobrze też wcześniej zarezerwować 2dniową wycieczkę po Jukatanie, ponieważ na miejscu ceny znacznie wyższe a i dostępność mniejsza.

~Szczepson~

niedziela, 3 maja 2015

Madryt - stolica Hiszpanii

Hiszpanie mają to szczęście, że żyją w swoim kraju; morze - MAJĄ, góry ze śniegiem - MAJĄ, dobrą kuchnię - MAJĄ, tysiące interesujących miejsc - MAJĄ. Nie muszą opuszczać domu, aby "liznąć" trochę kultury i zobaczyć "coś innego".

Madryt – stolica europejska, siedziba królów, a że ja też z Królewskiego Miasta pochodzę, to wcześniej czy później na moim podróżniczym szlaku musiałam się tam zatrzymać - choćby na chwilę. Jest to jedno z ciekawszych miejsc na mojej mapie. Stolicę Hiszpanii odwiedziłam, BO…..chciałam zobaczyć na żywo mecz Realu Madryt. Tak, tak, tak moje piłkarskie serce należy do najbogatszego, najbardziej snobistycznego i wyżelowanego klubu na tym globie.

Z Krakowa są już bezpośrednie połączenia z wieloma hiszpańskimi lotniskami, między innymi z Madrytem. Z lotniska również sprawnie można dostać się do centrum – kolejką. Lotnisko oddalone jest od miasta o ok. 12 km.

Zwiedzanie rozpoczęłam od placu Puerta del Sol (brama słońca), na którym znajduje się pomnik króla Karola III Hiszpańskiego na koniu. Puerta del Sol to taki Krakowski Rynek, na którym odbywają się wszelkiego rodzaju wiece i manifestacje jak również zabawy sylwestrowe. Przy Puerta del Sol położony jest Budynek Poczty, w którym obradują radni autonomicznej prowincji Madrytu. Przewodniki donoszą, że w budynku, w którym obecnie znajduje się słynny fast food z żółtą literką M jako logo, kiedyś mieścił się kościół. Ot, ciekawostka dająca do myślenia, dokąd zmierza nasz konsumpcyjny tryb życia…..W okolicy Puerta del Sol znajduje się mnóstwo markowych sklepów i restauracji.

10 min spacerem od Puerta del Sol dojdziemy do słynnej Calle Gran Via – wizytówki miasta i znanym z pocztówek imponującym budynkiem „Metropolis”. Przy Gran Via mieszczą się liczne hotele, kościoły i muzea.

Ja swój szybki spacer przed meczem zakończyłam na największej w Hiszpanii stacji kolejowej Atocha. Od małego lękiem napawały mnie nasze stacje kolejowe – lub to, co miało pełnić ich funkcję. Stacja Atocha to mini ogród botaniczny z jeziorkiem, w którym pławią się żółwie. Nie czuło się znajomego zapachu moczu oraz wymiocin, w końcu bycie największą stacją zobowiązuje – ciekawe czy doczekam czasów, że na naszych stacjach kolejowych będzie tak pięknie i spokojnie.

Będąc w Madrycie – dokładniej każdy kibic piłkarski będąc w Madrycie musi odwiedzić Estadio Santiago Bernabeu i chociaż na chwilę poczuć magię tego stadionu. Mecze na nim rozgrywa Real Madryt – daruję sobie pisanie o klubie i piłkarzach….. tak daleko nam do piłkarskiej Europy, tak zazdroszczę Hiszpanom, że potrafią kibicować na poziomie. Futbol hiszpański to kwint esencja futbolu i tyle w temacie. Mecz to święto dla kibiców – już od rana czuje się w okolicach stadionu atmosferę meczu (hotel miałam 10 minut od stadionu). Na stadion dotarłam blisko 2 godziny przed meczem – udało mi się zrobić 3 rudy wokół imponującej budowli, która może pomieścić blisko 80 tysięcy kibiców. Z 80 tysięcy gardeł wydobywają się przyśpiewki motywujące Real do gry – szkoda, że mecz trwa tylko 90 minut :( ale dla takich chwil warto żyć. Obok mnie siedzieli kibice drużyny przeciwnej – potrafili docenić dobry futbol i cieszyli się zarówno z bramek Realu jak i swojej drużyny – niemożliwe? A jednak! Takie życie tylko w Madrycie.

Swój pobyt w Madrycie zakończyłam spacerem w pobliżu Pałacu Królewskiego, który jest oficjalną siedzibą królów. Księcia z bajki galopującego na białym koniu nie spotkałam ale też mi się podobało. Niedaleko pałacu przy placu Plaza de Espana znajduje się pomnik Cervantesa (autora don Kichota).

~Szczepson~

piątek, 1 maja 2015

Fuerteventura - rajskie plaże

Pierwszy (ale nie ostatni) wpis poświęcony Wyspom Kanaryjskim, które położone są na Oceanie Atlantyckim. Archipelag wysp wulkanicznych, co roku przyciąga miliony turystów z całego świata. Kiedyś o słynnych „Kanarach” można było pomarzyć – dziś są dostępne dla każdego, 5h lotu z Polski i jesteśmy na innej planecie.

Wyspy Kanaryjskie to nie tylko blokowiska hoteli i imprezy trwające do rana. To przede wszystkim: wiosenna pogoda, smaczna (bo hiszpańska) kuchnia oraz niesamowita przyroda i krajobrazy. Każda z wysp jest inna i właśnie dlatego należy poznać wszystkie….

Na pierwszy rzut wezmę moją ulubioną wyspę - FUERTEVENTURĘ. Popularna "Fuerta" słynie z pięknych, białych i piaszczystych plaż oraz przyzwoitych warunków wietrznych – raj dla windsurferów i pozostałych odmian tego iście męczącego sportu wodnego. W miesiącach letnich (lipiec-sierpnień) odbywają się na plaży Sotavento Mistrzostwa Świata w windsurfingu.

Mój pierwszy raz na Fuerteventurze spędziłam na południu, w urokliwej miejscowości Morro Jable – stamtąd już o krok od Afryki…;-) Morro Jable to powoli rozwijający się kurort turystyczny, nieskażony tak bardzo turystyką masową, jak inne miejscowości na wyspie. Magnesem, który przyciąga turystów jest plaża – długa, szeroka, piaszczysta o łagodnym wejściu do oceanu "Playa Jandia". Dla lubiących spacery po piasku – IDEALNA (30 km piachu w najlepszej jego odmianie). Wzdłuż plaży prowadzi promenada, którą bardziej aktywni przemierzają na rolkach – ja pokusiłam się jedynie o spacery (łyżwy TAK, rolki NIE). Nie jest to promenada jak na Teneryfie – naszpikowana sklepami, kawiarniami czy restauracjami – z głodu i pragnienia człowiek nie umrze, ale też nie powie, że uprawiał clubbing ;-)

Drugi raz na Fuerteventurze spędziłam na północy – jeszcze dwa razy i zaliczę, każde wybrzeże…. - już w mniej urokliwej wiosce Corralejo, a właściwie 5 km od niej w jednym z hoteli na wydmach….ach te słynne wydmy Corralejo ;-) Przewodnicy oprowadzający po wyspie opowiadają anegdotę, że jak się zostawi samochód przy wydmach to ze względu na wiejące wiatry, które przenoszą ziarenka piasku, samochodu potem nie można odnaleźć – nie wiem, nie sprawdzałam i wiatru w tej części też nie spotkałam. Z samego Corralejo odchodzą promy na Lanzarote – kolejną z wysp, ale o niej innym razem. Samo Corralejo nie zachwyciło – ot typowe miasteczko, które można spotkać w każdej innej części świata, nastawione na handel wszystkim, co naiwny turysta chce kupić – KOMERCJA.

W czasie pobytu warto pojechać w głąb wyspy, aby zobaczyć jej urok. Fuerteventura jest najstarszą wyspą kanaryjską i dość pagórkowatą. Miejsca, warte zatrzymania:
* Betancuria – pierwsza stolica wyspy. Obecnie tą zaszczytną rolę pełni Puerto del Rosario. Miasteczko leży w korycie rzeki i jest dzięki temu bardzo zielone,wszystko przez wody gruntowe. Warto zatrzymać się przed kościółkiem, który po napadzie Berberów został zniszczony i na nowo odbudowany z zachowaniem pierwotnego wyglądu.
* La Oliva – w której znajduje się kamienny wiatrak oraz dom pułkowników z XVIII wieku.
* Cofete – to nie miejscowość a raczej punkt na mapie dla miłośników plaż – najładniejsza na wyspie plaża, przy której mieści się willa Gustawa Wintera – coś interesującego dla miłośników historii.
* Oasis Park - atrakcja dla Dużych i Małych turystów. Rezerwat zarówno dla zwierząt i roślin. Spotkać tam można - dromadery, osiołki z Fuerteventury, papugi i różnego rodzaju gady jak również ponad 1500 roślin z całego świata.

WSKAZÓWKI PRAKTYCZNE:
* Na Fuerteventurę jak na razie najszybciej można się dostać kupując bilet czarterowy u jednego z polskich touroperatorów. W niedalekiej przyszłości ma zostać uruchomione bezpośrednie połączenie z Krakowa

~Szczepson~